Justyna Mytnik opowiada o filmie Lany poniedziałek
Poruszasz tu drastyczny temat, wykorzystując jednocześnie fantastyczne elementy. To ciekawe, bo w polskim kinie często zakłada się, że jeśli film dotyczy na przykład przemocy, ma być „po bożemu” poważne.
Przyznam, że poczułam to dopiero na festiwalu w Gdyni: że ten film nie jest opowiedziany właśnie „po bożemu.” Wcześniej się nad tym nie zastanawiałam – po prostu takie było od początku nasze założenie. Moi współpracownicy dobrze znali mój styl i poprzednie filmy. Wiedzieli, czego mogą się po mnie spodziewać. W Gdyni pojawiły się dwa obozy: osób zachwyconych tą konwencją i osób, które tego zupełnie nie czuły.
Nawiązujesz do polskich tradycji, religijnych zwyczajów. Dlaczego właśnie Wielkanoc?
Przez siedem lat mieszkałam za granicą. Kiedy myślałam wtedy o Polsce, nie tyle idealizowałam ten kraj, ale na pewno pojawiła się tęsknota za domem. A zawsze wracałam do niego właśnie na Wigilię albo na Wielkanoc. Czekałam na to święto, choć moja rodzina nie jest wierząca, ale i tak chodziło się wtedy święcić jajka. Potem zmiksowałam to wszystko z ludowymi bajkami, byłam też zafascynowana pisarką Angelą Carter, która skupia się na współczesnych adaptacjach znanych baśni. Kiedy zaczęłam pracować nad filmem, stało się oczywiste, że robimy film o konsekwencjach przemocy seksualnej w kontekście lanego poniedziałku i że nawiążemy do konwencji realizmu magicznego.
Postać słowiańskiej bogini Marzanny była dla nas istotna. Czytałam poświęcone jej opowieści. Kluczowa była też legenda o Ostarze, celtyckiej bogini Wielkanocy, która miała zdolność zamieniania stworzeń w zające. Wielkanocne zajączki składają wtedy jajka, bo to przemienione przez nią kury [śmiech].
Mam problem z tym, jak przemoc seksualną pokazuje się czasem w kinie. Wydaje mi się, że dochodzi wtedy do kolejnych nadużyć. Ty podchodzisz to tego tematu bardzo uważnie, czule. Zupełnie, jakbyś nie chciała jej dalej dręczyć.
Nie chciałam robić „pornografii przemocy.” Jest we mnie dużo niezgody na takie filmy jak Nieodwracalne. Jest bardzo mocny, ale przemoc wobec kobiet służy tu do budowania napięcia u widza. Wydaje mi się to niewłaściwe. Wolałam skupić się na czymś innym niż znane nam rape-revenge movies, filmy o zemście, w których problem jest niby rozwiązany, bo ofiara zabiła gwałciciela. U mnie antagonistą nie jest sprawca przemocy, ale siostra Klary – ucisza ją, tłamsi. Ta scena, kiedy oblewa ją wodą z ogrodowego węża… Płacze wtedy najwięcej widzów. To dla nich najmocniejsza scena, a wymyśliliśmy ją na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć.
„Byłam zafascynowana pisarką Angelą Carter, która skupia się na współczesnych adaptacjach znanych baśni. Kiedy zaczęłam pracować nad filmem, stało się oczywiste, że robimy film o konsekwencjach przemocy seksualnej w kontekście lanego poniedziałku i że nawiążemy do konwencji realizmu magicznego."
Wszyscy mężczyźni schodzą w filmie na drugi plan – albo na drugi brzeg rzeki, jak w jednej ze scen. Zależało ci na tym, żeby pokazać sceny kobiecej, dziewczyńskiej solidarności?
Decyzja, żeby skupić się tylko i wyłącznie na kobietach, przyszła do mnie akurat dość późno. Na początku bardziej skupiałam się właśnie na sprawcy przemocy, a nie chodziło mi o pokazywanie, że mężczyźni są źli, a kobiety dobre. A z tym kojarzą mi się właśnie te wszystkie filmy o zemście. Wolałam zapytać: Gdzie my, kobiety, popełniamy błędy, ofiarując sobie nawzajem wsparcie? Kiedy udaje nam się empatycznie podejść do drugiej osoby? Czasem nie potrafimy unieść takiego bólu, jest zbyt wielki lub zbyt bliski. Ciekawa była też dla mnie taka „wiwisekcja” siostrzeństwa i tej całej presji, którą nakładają na siebie nastolatki.
Długo szukałaś tych dziewczyn?
Miałam świetnego reżysera obsady. Na początku chciałam znaleźć aktorki w szkole filmowej. Piotr Bartuszek namówił mnie, żeby raczej poszukać dziewczyn, które faktycznie są w wieku naszych bohaterek. Julia Polaczek, która gra Klarę, pojawiła się na pierwszym castingu i natychmiast podjęłam decyzję, że to ona. Zadzwoniliśmy do niej dwie godziny po castingu – jechała jeszcze do domu.
Pojawiają się tu bardziej doświadczone aktorki, właśnie studentki, ale reszta paczki to naturszczycy i to poniżej 20 roku życia. Mieliśmy na planie trzech maturzystów. Ich energię widać na ekranie. Poza tym na budowanie postaci poświęciliśmy sporo czasu, a scenariusz dostosowywałam już potem do aktorek. Julka miała nawet „teczkę Klary,” w której trzymała jej skarby, wycinki z gazet. Myślę, że to też jest istotne: nie tylko to, jakich wybierzesz aktorów, ale w jaki sposób oswoisz ich z materiałem.
„Gdzie my, kobiety, popełniamy błędy, ofiarując sobie nawzajem wsparcie? Kiedy udaje nam się empatycznie podejść do drugiej osoby? Czasem nie potrafimy unieść takiego bólu, jest zbyt wielki lub zbyt bliski."
Zaskoczyło cię, że w Lanym poniedziałku jest pewna lekkość? Po jego obejrzeniu wierzysz, że bez względu na to, co cię spotka, można iść dalej.
Nie chciałam robić filmu, po którym wychodzisz z kina i chcesz sobie strzelić w łeb. Także dlatego, że wtedy zainteresowałaby się nim tylko wąska widownia. Chciałam, żeby ten film był dla ludzi, a nie tylko dla artystów. Żeby niósł ulgę. Wolałam towarzyszyć ludziom i okazać im empatię. Pokazać, że wchodząc do ciemnego tunelu odkrywa się też kawałek światła. Klara rozpakowuje prezent z emocjami i jest w nim cierpienie, ale też radość. Jeśli jesteś osobą, która doświadczyła przemocy, Lany poniedziałek nie wpędzi cię w dół, z którego nie będziesz już w stanie wyjść.
Rozmawiała Marta Bałaga
Justyna Mytnik – Polska reżyserka i scenarzystka. Ukończyła reżyserię w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Jej filmy krótkometrażowe były pokazywane na całym świecie, w tym na Festiwalu Clermont-Ferrand. Otrzymała stypendium Ministra Edukacji za wybitne osiągnięcia. Lany poniedziałek to jej pełnometrażowy debiut fabularny.