Ksawery Szczepanik opowiada o filmie "Po złoto"
Marta Bałaga: Jak udało się panu dotrzeć do materiałów archiwalnych? Nie było to jeszcze okres, kiedy dokumentowanie własnych osiągnięć było czymś oczywistym.
Ksawery Szczepanik: W filmie pojawiają się materiały archiwalne polskie, rosyjskie i niemieckie. Te dotyczące najwcześniejszego okresu życia Władysława Kozakiewicza znaleźliśmy w archiwach Telewizji Polskiej oraz Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. To ciekawa sprawa, którą odkryliśmy już niejako po drodze – powstało wtedy mnóstwo materiału, także na etapie treningów. Specjalne ekipy przyjeżdzały właśnie na treningi, sportowcy mogli się potem oglądać i poprawiać swoją technikę. Te materiały w dużej mierze gdzieś zaginęły, zwłaszcza w momencie transformacji, czyli w 1989, 1990 roku. Wytwórnia filmowa, która się tym zajmowała, przestała istnieć i nikt się nimi nie interesował. Sens tej długiej wypowiedzi jest taki, że miałem kłopot, żeby z nich w ogóle skorzystać – głównie z powodów prawnych. Czasem mogłem je zobaczyć, ale nie mogłem już wykorzystać ich w filmie, co jest dość zaskakujące. A takich filmów mogłoby jeszcze kilka powstać, gdybyśmy tylko bardziej zainteresowali się tym, co mamy w archiwach i spróbowali do tego dotrzeć.
Niektóre z nich są bardzo zabawne. Trudno zapomnieć scenę, gdy Kozakiewicz biega po lesie w samej bieliźnie.
Władysław Kozakiewicz nie jest typem osoby, z którą trzeba wcześniej ustalać, co pokażemy. Gdyby chodziło o innego bohatera, byłoby pewnie inaczej. Jest osobą niezwykle otwartą, ekstrawertykiem i nie ma problemu z zainteresowaniem swoją osobą. Myślę, że gdy zobaczy ten materiał, po prostu się uśmiechnie i będzie to dla niego zabawne. Nie uzna, że pokazujemy materiał, w którym zarejestrowano go w jakiejś intymnej sytuacji. Co ciekawe, natrafiliśmy też na taki, który pochodzi z badań lekarskich i jest tam już zupełnie pozbawiony stroju. Było to jednak bardzo krótkie ujęcie, nie było więc sensu umieszczać tego w filmie [śmiech].
To dość zaskakujące, że osoba, która tak wiele w życiu osiągnęła, wciąż tak emocjonalnie reaguje na porażkę na igrzyskach w Montrealu. Było to dla pana zaskoczeniem?
No tak, była to dla mnie pewna niespodzianka. Że tak to w nim ciągle tkwi. Przecież rozmawialiśmy o wydarzeniu z roku 1976! To nie były najważniejsze igrzyska w życiu Kozakiewicza. Sam byłem zaskoczony tym, jak te wydarzenia z przeszłości dalej w nim żyją. Pozwoliło mi to zrozumieć jak bardzo zdeterminowanym sportowcem, czy w ogóle człowiekiem, był wtedy Kozakiewicz, jak bardzo zależało mu na sukcesie, na złotym medalu olimpijskim. Kiedy rozpoczynaliśmy te wszystkie wywiady, poszło nam znacznie lepiej niż przypuszczałem. Właśnie dlatego, że Władysław Kozakiewicz jest tak bardzo zżyty ze swoją przeszłością. Może nawet nie potrafi się od niej odciąć i nadal nią żyje?
O wielu sportowcach można chyba powiedzieć to samo. Trudno zapomnieć o tym najlepszym okresie, kiedy stało się na samym szczycie?
Dla takich szarych zjadaczy chleba, czy nawet przeciętnych sportowców, taka sława jest czymś trudnym do wyobrażenia. To zainteresowanie, jakim cieszył się przecież Kozakiewicz i inny sportowcy z naszego polskiego "topu". W momencie, kiedy kariera dobiega końca, trudno pogodzić się z nową rzeczywistością, brakiem możliwości wyjazdów na zawody, nieobecnością w mediach. Zresztą podobny problem dotyka nie tylko osoby ze świata sportu.
To wszystko działo się potem poza nim, nie do końca miał na to wpływ. Nie mógł już tej lawiny zatrzymać, a ona tchnęła w serców Polaków pozytywnego ducha – często spotykam się z taką opinią. "Kozakiewcz dał nam siłę w okresie, gdy w kraju było szaro i brakowało perspektyw." Z drugiej strony ci, którzy go lepiej znają, oraz historycy, podważają tezę, że jego gest był czymś więcej niż tylko gestem sportowym. Dopiero później stał się rozpoznawalny politycznie.
Dzisiaj polityczne gesty też oznaczają dla sportowców problemy, wystarczy przypomnieć futbolistę Colina Kaepernicka, klękającego podczas hymnu. Z tym, że za "gestem Kozakiewicza" nie stała, przynajmniej na początku, konkretna wypowiedź polityczna. Dlatego też można było go uznać za "skurcz mięśni".
W filmie mówi, że wynikał z jego sportowej złości. Irytacji, którą wzbudziła nieprzychylna mu sowiecka publiczność. Natomiast okoliczności społeczno-polityczne były takie, że ten gest został zinterpretowany jako ważny gest polityczny, a nawet polityczna prowokacja. Myślę, że w pewnym momencie Władysław Kozakiewicz dostrzegł tę interpretację i próbował ją wykorzystać, żeby wzmóc zainteresowanie własną osobą. Tak to odbieram, ale nie widzę w tym nic zdrożnego. To po prostu element autopromocji.
To wszystko działo się potem poza nim, nie do końca miał na to wpływ. Nie mógł już tej lawiny zatrzymać, a ona tchnęła w serców Polaków pozytywnego ducha – często spotykam się z taką opinią. "Kozakiewcz dał nam siłę w okresie, gdy w kraju było szaro i brakowało perspektyw." Z drugiej strony ci, którzy go lepiej znają, oraz historycy, podważają tezę, że jego gest był czymś więcej niż tylko gestem sportowym. Dopiero później stał się rozpoznawalny politycznie. Ja uznałem na przykład, że wykorzystam tylko taką interpretację, która będzie mi pasowała do tej opowieści. Najważniejsze stały się więc te osoby, które dostrzegły ten gest i dla których był on ważny.
Pokazuje pan też powolne niszczenie sportowca – on sam dużo o tym wspomina w filmie. Mowa o decyzjach, które z łatwością mogłyby przekreślić dalszą karierę, po różne małe złośliwostki.
Nie da się ukryć, że były to inne czasy. Wolność jednostki była ograniczona i nawet gwiazdom sportu nie wszystko było wówczas wolno. Rozgrywka Władysława Kozakiewicza z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki, czy w ogóle władzami sportowymi w Polsce, rozpoczyna się w momencie, gdy podpisuje intratny kontrakt z japońską firmą sportową. Na to polscy działacze patrzą już krzywo. Później, gdy następuje spadek formy, gdzieś w okolicach roku 1983, gdy zajmuje odległe miejsce na mistrzostwach świata w Helsinkach, wtedy działają już zupełnie bezwzględnie. Kozakiewicz przestaje być tym, który sławi dobre imię PRL-u za granicą. Przestaje więc być potrzebny. Interpretacja Władysława Kozakiewicza jest taka, że to wszystko stało się w konsekwencji jego gestu. W moim przekonaniu, i chyba wynika to też z filmu, było to jednak powiązane z tym, że coś się w życiu kończy. Już nie jesteśmy tak dobrzy jak dawniej i trafiamy na boczny tor. To też etap w życiu Kozakiewicza, który mnie bardzo interesował. Może nawet bardziej niż ten, gdy był jedną z najjaśniejszych gwiazd polskiego sportu.
Ten etap bywał akurat dość dziwaczny – w jednej ze scen skacze nawet podczas wystawnego bankietu.
Kiedy zdecydował się na ucieczkę z Polski, w lekkoatletyce pojawiły się duże pieniądze. Zwłaszcza na zachodzie. Każde pojawienie się Władysława Kozakiewicza na jakimś nawet niewielkim wydarzeniu sportowym czy imprezie tyczkarskiej odbywającej się na rynku niemieckiego miasta łączyło się z wysokim wynagrodzeniem. A już wtedy miał na widoku zakończenie kariery. Każdy sportowiec staje przed koniecznością zabezpieczenia swojej przyszłości, zastanowienia się co dalej. Marian Kolasa mówi o tym w filmie. Co dalej po sporcie? Władysław Kozakiewicz to pytanie na pewno sobie zadał. Nawet, gdy wiązało się to z jakąś ujmą, gdy mistrz olimpijski musi skakać przed grupą emerytowanych niemieckich sportowców na ich balu, i tak się na to decydował. Uznał, że korzyści przewyższają ewentualne minusy. Podczas realizacji tego filmu spotkałem się z kpinami pod jego adresem, dotyczącymi właśnie tego występu. Bo skakał "do kotleta". Nie do końca się z tym zgadzam. To była cena za to, by być wolnym człowiekiem.
Ksawery Szczepanik – Scenarzysta i reżyser. Urodził się w 1978 roku w Warszawie. Absolwent Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Stypendysta Nipkow Programm w Berlinie. Uczestnik programów Studio Prób i Ekran w Szkole Wajdy. Po złoto to jego najnowszy film dokumentalny.